Mieć wielkie sny….

Był 1995 rok. Pierwszy daleki wyjazd, już nie Bułgaria, czy Węgry, ale dalej, daleko dalej, na Zachód. Ale ja na początku wcale nie chciałam jechać. Bo miałam jechać z koleżanką, a ona zrezygnowała, więc i ja nie. Koniec kropka, nie przekona nikt. Ale jak to w życiu, nie powinno używać się dwóch słów: nigdy i zawsze. I kiedy już było postanowione, nagle pamiętam myśl. Nie wiem skąd, jakiś głos, że ludzie marzą całe życie aby zobaczyć Wenecję, a ja mogę jechać i nie chcę. Więc ku zdumieniu rodziny pojechałam i to było jedno z tych zdarzeń, o których się mówi, że są życiowymi zakrętami. Autobus bez klimatyzacji (tak, tak, i dało się jechać w upalny lipiec), świetne towarzystwo wraz z dwoma kuzynami – fascynatami podróży, inny świat, kolorowy, barwny, znany tylko z pocztówek i opowiadań. Bakcyl podróży połknięty, smak innych krajów już nęcił.

I była Wenecja, Padwa, Asyż, jeszcze nie Rzym… Włochy. Wreszcie można było na własne – oczarowane oczy – zobaczyć kraj Michała Anioła, Leonarda da Vinci, Petrarki i królowej Bony:)

Podobne wpisy